Promowana jako chińska odpowiedź na filmy studia Ghibli, „Duża ryba i begonia” czerpie bardzo wiele ze wzorców zaproponowanych przez japońskich animatorów. Równocześnie jednak zamienia uniwersalizm opowieści z Kraju Kwitnącej Wiśni na chińską lokalność – fascynującą, ale także bardzo obcą.
„Duża ryba i begonia” jest autorskim projektem dwóch młodych chińskich animatorów, Xuan Lianga i Chun Zhanga, którzy poświęcili jej aż 12 lat życia. Po raz pierwszy ujrzała światło dzienne jako siedmiominutowa flashowa animacja, a w pełny metraż rozwinęła się przede wszystkim za sprawą szeregu zdobytych nagród oraz środków z kampanii crowdfundingowych. Animacja opowiada historię nastoletniej Chun, żyjącej w mitycznej krainie po drugiej stronie rzeczywistości. Zbliżająca się do dorosłości dziewczyna musi wraz ze swoimi rówieśnikami (różnych gatunków i kształtów) przejść osobliwy rytuał. Zostanie zamieniona w czerwonego delfina i w tej formie spędzi siedem dni w świecie ludzi. Nowe otoczenie, choć piękne i odmienne, jest też pełne niebezpieczeństw. W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, Chun znajduje się w śmiertelnym zagrożeniu, a z opresji wybawia ją młody mężczyzna, który sam ginie. Zrozpaczona dziewczyna nie godzi się na taki bieg zdarzeń i decyduje się przywrócić go do życia za wszelką cenę.
Z jednej strony, „Duża ryba i begonia” to opowieść inicjacyjna, przestrzegająca przed zbytnią ingerencją w odwieczny porządek świata. To w gruncie rzeczy bardzo ekologiczne przesłanie, a na dodatek niezwykle aktualne. Jednak z drugiej strony, film pod względem formalnym przypomina podróż do krainy snów, rządzącej się zupełnie innymi prawami, komponowanej na zasadzie luźnych skojarzeń. Czujemy się wręcz intruzami, wkraczającymi do prywatnego świata niczym nieskrępowanej fantazji. Inspiracją do stworzenia filmu rzeczywiście były sny Xuan Lianga, który w jednym z wywiadów przyznał: – Moje sny są zawsze pełne ciekawych i dziwnych stworzeń: jednorożców, kotów, węży i innych. Kiedyś przyśniło mi się, że gram w gry z lampartem. Cętki na jego ciele stały się ludzkimi oczami. Potem okazało się, że jeden z moich przyjaciół się w niego zamienił, więc śledziłem go w drodze do jego rodzinnego miasta. Każdy fantastyczny sen zapisuję, żeby go nigdy nie zapomnieć.
Jednak towarzyszące filmowi wrażenie niepewności, wynika zapewne także z obcości przedstawionego świata, pełnego nawiązań do chińskiego folkloru, wierzeń, mitologii, zaludnionego tajemniczymi postaciami z taoistycznej „Księgi Gór i Mórz”. Bardzo trudno jest rozpoznać zawarte w filmie mity czy wzorce, wśród których znajdują się nawet tak bardzo szczegółowe kwestie jak architektura ludu Hakka z prowincji Fujian. Brak dokładnej znajomości kontekstów kulturowych powoduje, że zaczynamy szukać w tym pozornym fabularnym bałaganie elementów znanych, przywodzących na myśl bliższe nam utwory. W „Dużej rybie i begonii” można znaleźć ich całkiem sporo – poszczególne elementy fabuły kojarzą się m.in. z „Małą syrenką”, „Kształtem wody”, obrazami Hieronima Boscha i oczywiście filmami wytwórni Ghibli, takimi jak „Spirited Away”, „Ponyo” czy „Ruchomy zamek Hauru”.
Mam jednak wrażenie, że szukając tego typu skojarzeń nie ułatwiamy sobie odbioru „Dużej ryby i begonii”. Staje się ona jeszcze dziwniejszą mieszanką wątków i motywów, zaczerpniętych z różnych kręgów kulturowych. Warto więc dać porwać się filmowi, zanurzyć w jego niezwykłym świecie i odstawić na boczny tor zwyczajową racjonalizację wszystkich przeżyć. Seans „Dużej ryby i begonii” stanie się wtedy nie długim zmaganiem z dziwnością, obcością i przypominającą sen fabułą, lecz wszechogarniającą przyjemnością wzrokową, o którą zadba znakomita strona wizualna filmu. Dajcie się porwać tej obcości.
Kaja Łuczyńska