... a imię jego będzie czterdzieści i cztery. Co prawda, ów cytat z widzenia księdza Piotra, jednej z ważniejszych postaci III części „Dziadów” Adama Mickiewicza, przepowiada czasy dużo późniejsze niż te, w których przyszło żyć pierwszym misjonarzom na ziemiach polskich. Profeci istnieli jednak od zawsze, podobnie jak rozlew krwi tam, gdzie pojawia się konflikt na tle religijnym. Dawne bohatery ustępują nowym, ale czy ta roszada aby na pewno jest potrzebna? I, przede wszystkim, czy warta potoków przelanej krwi, krwi Człowieka?
Akcja najnowszego filmu w reżyserii Bartosza Konopki (autora nominowanego do Oscara „Królika po berlińsku”, 2009) rozgrywa się we wczesnym średniowieczu. Dwóch misjonarzy, doświadczony przez życie Willibrord (Krzysztof Pieczyński) i młody, pełen ideałów Jan (Karol Bernacki) dociera na ostatnią pogańską wyspę. Wspólnie rozpoczynają proces jej chrystianizacji, lecz szybko dojdzie tu do schizmy. Uczeń przerośnie swojego mistrza – albo zwyczajnie nie będzie chciał dłużej uczestniczyć w gwałcie, jakim w istocie okazuje się przymusowe nawracanie plemienia. Jan staje się chrzcicielem i obiera własną drogę. Starcie Starego Testamentu z mesjańską Ewangelia nie było tak ekscytujące od czasu wydania Biblii Tysiąclecia. Pogański trup ściele się tu coraz gęściej, rzucając krwawo czerwony dywan pod pojedynek misjonarzy w walce o wpływy, a antropolodzy zebrani na sali kinowej mają używanie.
Na tle polskiego kina „Krew Boga” jawi się jako obraz zupełnie bezprecedensowy w formie. Sam reżyser przyznaje się do inspiracji „Valhallą Rising” (2009). Ta mistyczna opowieść o jednookim, niemym Wikingu wydaje się najbardziej nieodgadnionym tytułem w dorobku Nicolasa Windinga Refna, a jej seans doświadczeniem przypisanym niemalże do sfery sacrum – mimo zachowania, zwyczajowego dla Duńczyka, spektaklu przemocy. O ile rzeczywiście atmosfera obu filmów wydaje się bliźniacza, o tyle nieco dziwią głosy zestawiające „Krew Boga” z „Mad Maxem: Na drodze gniewu” (2015) George’a Millera. Gdyby już koniecznie chcieć znaleźć jakiegoś duchowego czy stylistycznego krewniaka dla filmu Bartosza Konopki, według mnie należałoby jednak raczej pogrzebać w rejonach rodzimego kina i z tych wykopalisk wydobyć „Na srebrnym globie” (1987). Monumentalne dzieło Andrzeja Żuławskiego to obraz dziś niesłusznie zapomniany. Kontrowersyjny, uchodzący za w gruncie rzeczy nieudany, stanowi silne metafizyczne przeżycie dla widza. Osobliwa mieszanka science-fiction z rytualną poezją, o postapokaliptycznym sznycie, z Andrzejem Sewerynem w roli głównej, który przechodzi tu samego siebie. Dla poszerzenia perspektywy dobrze jest więc obmyć się z krwi Boga na srebrnym globie.
„Krew Boga” ogladą się więc trochę jak traktat filozoficzny o istocie religii i (wpisanego w nia) człowieczeństwa, trochę jak teatr współczesny vel performance, a trochę jak przygody chrześcijańskiego Indiany Jonesa. Suma tych sensualnych doświadczeń płynących z ekranu składa się na niezwykle intensywny, zupełnie niepowtarzalny seans. Nie jest łatwo wejść w jego rytm, ale kiedy już sobie na to pozwolimy, zatapiamy się w świecie absolutnie niezwykłym, nieporównywalnym z żadna rzeczywistością, jaką znamy.
Seans nowego dzieła Konopki imponuje nie tylko w warstwie wizualnej, uwodząc widza unikatową plastyką kadru i eksponowaniem dziewiczych plenerów. Przynosi także ciekawe refleksje nad rolą języka. Wiele kwestii wypowiadanych w dialekcie plemiennym pozostaje nieprzetłumaczonych. Zabieg ten może początkowo nieco irytować widza, jako że przysparza dodatkowych trudności w przyswojeniu (i tak już niełatwej na innych poziomach) materii filmu. Poza oczywistym zamiarem wyzyskania efektu obcości, ów pomysł inscenizacyjny doskonale współgra z fizycznym brakiem zrozumiałego, werbalnego przekazu ze strony Jana. Jego decyzja o zasznurowaniu ust, zbliżającą go symbolicznie do proroka, staje się manifestem wolności i pokoju, desygnatem chrześcijańskiego przymierza. Bo czy tam, gdzie nie ma wspólnego werbalnego języka, zamiast dialogu po prostu stosuje się przemoc? Postawa młodego misjonarza to zatem bunt wobec metod Willibrorda, ale i całej retoryki postępowania społeczności misjonarskiej. Retoryki, ponieważ etykę reprezentuje tu właśnie niemy Jan.
Wreszcie, ostatni film Bartosza Konopki brutalnie odziera wiarę w Jahwe z towarzyszących jej złudzeń, pokazując, że od zarania dziejów kościołem rządziła zasada biznes jest biznes, a on sam budował się dosłownie na zgliszczach jego „wyznawców”. Niestety, wciąż niewiele się zmieniło. Choć osadzony w głębokim średniowieczu, film Konopki wybrzmiewa w swej metaforze niepokojąco aktualnie. „Krew Boga” bowiem to ponura relacja z walki o ogień, a nie o przysłowiowy rząd dusz. A skoro znów jesteśmy przy „Dziadach” – to, pod jakimi auspicjami odbywa się wspomniana walka, rymuje się znów z bluźnierczym zawołaniem Konrada z Wielkiej Improwizacji: Z Bogiem, i choćby mimo Boga.
Monika Żelazko
Image