Image
fot. kadr z filmu

Przystojny, schludny, inteligentny, charyzmatyczny młody mężczyzna. Na dodatek serwowany na ekranie w pakiecie z czarującą aparycją Zaca Efrona. Do szaleństwa zakochany w swojej dziewczynie, przykładny ojczym dla jej córeczki i dobrze zapowiadający się student prawa. Nie taki ten diabeł straszny, jak go malują... Och, wait, oglądamy przecież portret jednego z najkrwawszych seryjnych morderców Ameryki, który na koncie ma 20, a może i 30 brutalnych zabójstw. Serial Killer Superstar? Igrzyska czas zacząć!

Tytułową rolą w „Podłym, okrutnym, złym” Zac Efron chyba w końcu ostatecznie zamyka usta wszystkim, którzy powątpiewali w jego aktorski talent. Choć dawno zerwał z wizerunkiem słodkiego nastolatka z „High School Musical” (2006) na rzecz dorosłego już chłopaka o imponującej muskulaturze, wciąż z rzadka oglądaliśmy go w bardziej ambitnych produkcjach. Do tych ostatnich należy za to z pewnością „Pokusa” (2012), gdzie wystąpił wspólnie z Nicole Kidman i Matthewem McConaughey’em. Z katalogu ciekawszych dokonań Efrona warto przypomnieć także rolę początkującego DJa w „We are Your Friends” (2015), gdzie stworzył bardzo naturalny duet z Emily Ratajkowski oraz kreację w nieco skrzywdzonym przez krytykę baśniowym „Królu rozrywki” (2017), w którym dał dojrzały popis musicalowych umiejętności i był świetnym partnerem dla wcielającego się w protagonistę Hugha Jackmana. W nadchodzącym roku zobaczymy go także u samego Adriana Lyne’a, który kręci swój dziesiąty w karierze film – będzie to adaptacja bestsellerowego „Prawnika” Johna Grishama. Wygląda więc na to, że kariera Efrona wreszcie z impetem skręciła na właściwe tory - a utrzymać na nich równowagę pomoże mu z pewnością rola w filmie Berlingera. Za wrażenie, jakie ta kreacja robi na widzu, w przeważającej mierze niewątpliwie odpowiada odważna, wybitna decyzja obsadowa. Zac Efron nie osiada, na szczęście, na laurach wygranego castingu i słusznie, z właściwą swej postaci bezczelnością, wyciąga z niego, ile tylko się da. Na palcach jednej ręki możemy policzyć krótkie ujęcia, w których filmowy Ted traci nad sobą panowanie i na ułamki sekund odsłania przed światem swoje drugie, mroczne oblicze. Efron doskonale wygrywa te momenty, pozostając przez większość czasu ekranowego ujmującym chłopakiem z sąsiedztwa. 

Niezbędnym wręcz dopełnieniem samego filmu wydaje się miniserial wyprodukowany przez Netflixa, czyli „Rozmowy z mordercą: Taśmy Teda Bundy’ego” (2019), wyreżyserowany zresztą także przez tego samego twórcę - Joe’a Berlingera. To przyprawiająca o mdłości, ale i zawrót głowy czterogodzinna wiwisekcja umysłu zabójcy, która jednak niespecjalnie przynosi odpowiedź na ustawicznie zadawane sobie pytanie „dlaczego?” – prawdopodobnie z tej przyczyny, że takowa zwyczajnie nie istnieje. Niekłamanym walorem tego seansu w odcinkach staje się natomiast obcowanie z obrazem mentalności społeczeństwa lat 70. Ameryki, które dopiero miało poznać termin serial killer. Ten ostatni na razie jest dla nich gwiazdą, rockmanem z estrady zamienionej na salę rozpraw, z której rozsyła zabójcze spojrzenia i uśmiechy do rozanielonych młodych dziewczyn, przychodzących tu przecież dla niego. Bilety wyprzedano do ostatniego miejsca, a światła rampy nie gasną – chyba, że na czas prezentacji dowodów lub kolejnej ucieczki z aresztu. Działania policji czy nawet FBI, których funkcjonariusze są bezradni wobec Bundy’ego praktycznie jak dzieci we mgle, ewokują zupełnie odrealnioną perspektywę odbioru. Dzisiaj, w dobie internetu, zagrożenia terroryzmem i innymi, ogląda się to jak absurdalną relację sprzed kilku wieków. 

Ów serial dokumentalny imponuje wielogłosową reprezentacją, przejrzystością w przedstawieniu kulis śledztwa i – chodź brzmi to nieco niedorzecznie w kontekście tematyki – lekkością w prowadzeniu tej makabrycznej przecież opowieści. Ogląda się to jak skądinąd znakomity kryminał z elementami sensacji czy nawet tragi-, ale wciąż farsy. Dopiero, gdy upłynie trochę czasu od seansu, obrywa się jego emocjonalnym balastem, jak obuchem w łeb. Inaczej rzecz ma się w przypadku fabularnego dzieła Berlingera, które od pewnego momentu jednoznacznie wkracza na ciężkie rejestry i sączy z ekranu coraz bardziej posępny nastrój. „Podłego, okrutnego i złego” nieco trudniej zatem ocenić pod kątem rzemiosła, bowiem na jego odbiór nakłada się znacznie więcej sprzecznych emocji, śmiało prowokowanych przez liczne hollywoodzkie kalki opakowujące tę historię. Co i rusz zaczynamy się tu całkiem nieźle bawić w towarzystwie zawadiackiego Teda/Zaca. Musimy stale sobie przypominać, że ten sympatyczny chłopak od czasu do czasu bestialsko morduje kobiety. I wtedy przestaje być już tak miło, a my sami wpadamy w zastawioną na nas pułapkę własnego obrzydzenia (być może także sobą?). 

Oczywiście, wokół tej głośnej premiery wytoczono już chyba wszystkie możliwe etyczne armaty, a w jego twórców wymierzono wszelakie (obosieczne) miecze strażników moralności. Na nic zdały się materiały źródłowe dowodzące wrodzonego uroku i prezentujące nieustanne one-man show w wykonaniu Teda Bundy’ego. Na nic zdała się rezygnacja reżysera z epatowania szczegółami okrutnych zbrodni. Wreszcie, jak się zdaje, nikt z krytykantów nie dostrzegł oddania narracji kobiecie, która także – choć nie była jedną z (podobno) trzydziestu – padła ofiarą Teda. Znamienne, że w chwili ogłoszenia wyroku oglądamy twarz jego dziewczyny, Liz, nie samego skazanego – ale kto z oburzonych by o tym pamiętał. „Podły, okrutny, zły” broni się jednak na tym polu minowych pseudo-kontrowersji sam. Co więcej, czyni to przy pomocy prawdziwego dysonansu poznawczego, który udzieli się nam bezwiednie, jeżeli tylko zechcemy podejść do projekcji bez dobywających się zewsząd populistycznych uprzedzeń. Jest w filmie Berlingera jedna scena, która znakomicie wykłada jego przekaz i na której wykładają się wspomniane zarzuty. Mam tu na myśli przywołany w retrospekcjach intymny wieczór Teda i Liz, kiedy wychylanie kolejnych drinków umilają sobie dodatkowo muzyką. Bundy włącza IX symfonię Beethovena, dobrze znaną wszystkim kinomanom, którzy niemal natychmiast powinni skojarzyć ją z postacią Alexa DeLarge’a z kubrickowskiej „Mechanicznej pomarańczy” (1971). Tą (nie)winną soundtrackową aluzją do jednego z najsławniejszych psychopatów srebrnego ekranu reżyser wręcza nam głowę mordercy wprost na talerzu. Ale tylko na krótką chwilę, bo złowrogie dźwięki dziewiętnastowiecznej kompozycji zaraz ustąpią gitarowym riffom przyjemnej, casualowej piosenki. I znowu możemy sobie spokojnie oglądać wyparte.

Monika Żelazko