Większość kojarzy go z "Pianistą" Romana Polańskiego, gdzie zagrał Wilma Hosenfelda – kapitana Wermachtu, który ocalił Władysława Szpilmana w trakcie II wojny światowej. Thomas Kretschmann gości na 11. Festiwalu Netia OFF CAMERA i jest częścią jury Konkursu Głównego. W czasie rozmowy opowiadał o specyfice planu "Pianisty" , kinie kobiet i roli aktora, który jest częścią wielkiej, filmowej machiny.
Joanna Barańska: Pełnisz rolę jurora w Konkursie Głównym. Czy trudno jest wybrać zwycięzcę?
Thomas Kretschmann: - O tak, bardzo trudno. To drugi raz kiedy zasiadam w jury – po raz pierwszy miałem ku temu okazję w Marrakeszu, podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Maroku. Tam z innymi członkami jury kłóciliśmy się cały czas. Tutaj też jest trudno, ale z innego względu. Wszystkie filmy są świetnie zrobione i bardzo ciężko wybrać jeden, najlepszy. Nie ma ani jednego, o którym możesz pomyśleć: „ten jest beznadziejny, zapomnijmy o nim”. Wszystkie podejmują trudne tematy, są politycznie zorientowane i angażujące emocjonalnie. Dotykają tematu czasów, w których żyjemy. Nasza epoka to moment wielkiej migracji, poszukiwania swojego miejsca i próby odpowiedzi na pytanie, czym właściwie ma być dom. Konkursowe filmy opowiadają też o tym, jak polityka i konflikty międzynarodowe wpływają na życie człowieka, na przykład „The Reports on Sarah and Saleem” pokazuje konsekwencje niekończącego się konfliktu pomiędzy Izraelem i Palestyną, a „Unwanted” wspomina wojnę w Kosowie. Te opowieści prowadzone są z wielu różnych perspektyw, co jest niezwykle interesujące. Przyznaję, że zaangażowałem się emocjonalnie w te filmy. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że dużo historii jest opowiedzianych z kobiecej perspektywy, co bardzo mi się podoba, bo zazwyczaj reżyseria jest zdominowana przez mężczyzn. A w konkursie mamy dużo uczestniczek, kobiet, które prezentują swoje filmy – i to świetne. Kiedy oglądałem te filmy, naszła mnie myśl: „nie czuć, że to nakręciła kobieta”. I jako mężczyzna muszę powiedzieć, że to jest koszmarna myśl! To czas, żeby przestawić się z takiego głupiego myślenia.
Ta myślowa rewolucja odbywa się też na naszym Festiwalu. Wciąż słyszymy hasło, że kino jest kobietą. Coraz więcej filmów opowiada historie z kobiecej perspektywy. Co myślisz o tej tendencji?
- To w ogóle nie powinien być temat dyskusji. Dlaczego ktoś wątpi, że to dobry pomysł, żeby kobiety prowadziły swoje własne opowieści? To dziwne. Ludzie opowiadają historie o ludziach. Proste.
Można powiedzieć, że filmy konkursowe są lustrem dla rzeczywistości?
- Tak, jak najbardziej. Są często lustrem dla rzeczywistości kobiecej, dotąd zaniedbywanej w kinie. Aktorsko produkcje, które widziałem w Krakowie, są świetne, ale skoncentrowałem się głównie na portretach kobiecych. W filmach konkursowych pojawia się mnóstwo silnych, złożonych, ciekawych bohaterek. Na ekranie widzimy rewelacyjne aktorki, które budują interesujące postaci.
Dwa polskie filmy biorą udział w Konkursie Głównym, „Wieża. Jasny dzień” i „Cicha noc”. Jak się prezentują na tle konkurencji?
- Nie chcę odpowiadać na to pytanie. Koncentruję się na punktach wspólnych wszystkich filmów i tematach, jakie poruszają. Są bardzo różne, pochodzą z odmiennych kultur. Nie chcę podczas oglądania myśleć: „o, to polski film, potraktuję go inaczej”. To nie o to chodzi.
Nie od zawsze chciałeś zajmować się filmem. Zaczynałeś jako pływak, zostałeś nawet zakwalifikowany do Igrzysk Olimpijskich. Dlaczego zmieniłeś zdanie?
- Wybór kariery pływackiej nie był całkiem świadomy, bo podjąłem tę decyzję, kiedy miałem 10 lat. Kiedy pytasz dziecko, czy chce być pływakiem, odpowie, że pewnie, bo nie jest świadome konsekwencji, jakie się z tym wiążą. A potem nagle okazuje się, że mija 10 lat, a ty dziennie musisz przepłynąć 20 kilometrów i nie chcesz tego więcej robić. A aktorem stałem się przez przypadek. Nie wiedziałem, co chcę robić w życiu. I trochę… natknąłem się na tę szansę. I z niej skorzystałem. Nigdy nie skończyłem żadnej szkoły filmowej. Może to nawet i lepiej? Z mojego doświadczenia wynika, że najlepszymi aktorami są dzieci i zwierzęta. Klucz jest w tym, żeby nie myśleć za dużo (śmiech).
Kiedy oglądasz Igrzyska w telewizji, czujesz żal? Może myślisz: „o, to mogła być moja kariera”.
- Kariera sportowa jest przede wszystkim bardzo krótka. Dlatego nie, nie żałuję.
W Polsce jesteś najbardziej znany z roli w „Pianiście” Romana Polańskiego, gdzie wcieliłeś się w Wilma Hosenfelda, kapitana Wermachtu, który ocalił Władysława Szpilmana. Pamiętasz, jakie emocje towarzyszyły Ci przy graniu tej postaci?
- To była jedna z najłatwiejszych ról, jakie przyszło mi zagrać. Wiesz, kiedy kręci się film, to zawsze towarzyszy ci mnóstwo wątpliwości. Próbujesz znaleźć swoje miejsce w całym procesie powstawania konkretnej opowieści. Jako aktor nie koncentruję się tylko na mojej roli. Zawsze jestem zainteresowany filmem jako całością. Myślę, co mogę zrobić, żeby jak najlepiej się dopasować i pomóc realizować projekt. Z Romanem Polańskim to było bardzo łatwe, bo nie musiałem myśleć o niczym. Wszystko było jasne. Obserwowanie Polańskiego przy pracy było niezwykłym doświadczeniem. Otworzyło mi to oczy na fakt, że niektóre rzeczy mogą być bardzo proste. Polański jest bardzo logiczny, wszystko na planie ma sens. Nawet nie czułem, że pracuję. To mnie wiele nauczyło. Nawet teraz, kiedy jestem na planie i zaczyna panować chaos, albo jakoś pogubię się w swojej roli, zadaję sobie pytanie: „co w tej sytuacji zrobiłby Polański?”. Jestem dumny z tego, że on nazywa mnie swoim przyjacielem i ja mogę nazwać go moim. To, czego nauczyłem się podczas pracy z nim pomaga mi podejmować decyzje nie tylko zawodowe, ale i ogólnie, życiowe. Czerpię z tego, co przeżyłem i tego, co widziałem. Nagle wszystko staje się proste. Żyję według zasady „mniej to więcej”. Jeśli rzeczy robią się zbyt skomplikowane, to w niczym nie pomaga.
Z tego, co mówisz wynika, że praca aktora polega na wpasowywaniu się w sieć zbudowaną przez wszystkie inne osoby pracujące przy filmie. To mocno uwarunkowane środowisko.
- Kiedy jestem na planie staram się cały czas poddawać refleksji to, co robię. Chcę też pozostawać w kontakcie z reżyserem. Komunikacja jest najważniejsza. Trzeba też być szczerym, zwłaszcza z samym sobą. Mam alergię na ludzi, którzy próbują mi coś sprzedać. Jeżeli postać albo opowieść mają coś sprzedawać – rezygnuję z filmu. Nie chcę brać w tym udziału. Wolę być na planie i nic nie robić. To bardzo dużo (śmiech).
Stosowałeś tę zasadę, gdy zgodziłeś się wziąć udział w filmie Marvela?
- Cóż, nie jestem ekspertem od Marvela. Wystąpiłem tylko w dwóch filmach [w „Avengers: Age of Ultron” i „Captain America: Winter Soldier” - przyp. red.]. Wcielam się tam w postać komiksową i odtwarzam jej działania na ekranie. Chyba nie jestem też ekspertem od objaśniania jak działa aktorstwo.
Co w takim razie oznacza dla Ciebie niezależność?
- W najlepszym razie niezależność oznacza to, że możesz próbować czego chcesz. I pozwalają ci na to. Możesz wybierać. Ale z drugiej strony – im więcej masz opcji, tym trudniej z nich wybierać. O, to świetne hasło. Może użyjesz go w nagłówku?
rozmawiała: Joanna Barańska
fot. Kamila Szatan