Image
fot. kadr z filmu

Zagadkowa postać Dicka Cheneya, szarej eminencji amerykańskiej polityki, doczekała się pełnego energii portretu. Sporo dowiadujemy się z niego o przebiegu kariery republikanina, jego wyrachowaniu i umiejętności planowania. Jednak „Vice” stara się być czymś innym niż zwykłą filmową biografią i ma ambicje wytłumaczenia nam całej amerykańskiej współczesności.

Adam McKay sięga w „Vice” po stylistykę znaną z przebojowego „Big Short” (2015), w brawurowy sposób przedstawiającego kulisy wielkiego kryzysu finansowego z 2008 roku. W nowym filmie reżysera, dotyczącym zarówno tajemniczej postaci Dicka Cheneya, jak i całej najnowszej historii Stanów Zjednoczonych, otrzymujemy podobną dawkę dynamicznego montażu, łamania czwartej ściany czy rozłącznych z fabułą scen, tłumaczących szczególnie skomplikowane zjawiska amerykańskiej polityki. „Vice” nie ma jednak tej samej lekkości i dezynwoltury, która wprawiała w zdumnienie w „Big Short”. Nowy film McKaya, podobnie z resztą jak jego tytułowy bohater, prze do przodu z wyraźnym mozołem, co jednak nie przeszkadza mu w osiągnięciu celu.

Okolice roku dwutysięcznego powoli zacierają się w naszej pamięci. Nastało już całe pokolenie dorosłych ludzi niepamiętających paniki Y2K, zamachów z 11 września czy wojny w Iraku. To bardzo niedobrze – przekonują twórcy „Vice” – bo to właśnie w tych czasach kryją się korzenie obserwowanych dzisiaj zjawisk. Właśnie wtedy tworzyła się baza pod prawicowo-populistyczny zwrot i prezydenturę Donalda Trumpa, a kluczem do zrozumienia tej przemiany jest tajemniczy Dick Cheney. Ten obecny w polityce już od czasów Richarda Nixona republikanin, cierpliwie piął się po szczeblach władzy, odnosił sukcesy w sektorze prywatnym, by ostatecznie spuentować swoją wielką karierę raczej mało prestiżowym stanowiskiem wiceprezydenta u boku George’a W. Busha juniora.

Dlaczego efektowna kariera polityka została zwieńczona właśnie w ten sposób? By wyjaśnić tę sprawę, „Vice” cofa się aż do kryzysowego roku 1963, kiedy to młody Dick, świeżo wydalony z prestiżowego uniwersytetu, zarabia na życie pracując na wysokościach przy liniach wysokiego napięcia. Pokonany i pozbawiony ambicji tkwi w beznadziejnym położeniu, z którego wyrywa się wyłącznie dzięki sile ukochanej Lynne. Grana przez (ściągniętą faktycznym i metaforycznym gorsetem) Amy Adams żona Cheneya, nadaje mu rozpędu i popycha w odpowiednim kierunku. Podobnie jak wiele innych charyzmatycznych partnerek polityków, dzielnie stoi za plecami męża, dodając mu otuchy i nie pozwalając na ani jeden krok w tył. Miłość do Lynne jest najbardziej widoczną motywacją Cheneya, który mimo 132 minut projekcji pozostaje dla widza zagadką. Trudno dociec, co oprócz żony właściwie mobilizowało republikanina w jego karierze. Zdaniem McKaya nie były to kwestie ideologiczne. W jednej z ciekawszych scen filmu, młody Dick, jeszcze jako stażysta w Białym Domu, pyta swojego przełożonego Donalda Rumsfelda: W co my tak właściwie wierzymy? W imię czego to wszystko robimy?

Niestety w dogłębnym poznaniu Cheneya nie pomaga odgrywający go Christian Bale, wprawiający w zdumienie swoją fizyczną transformacją oraz wiernym odwzorowaniem sposobu mówienia i poruszania się polityka. Aktor nie wzbogaca swojej postaci o tak potrzebną, psychologiczną głębię. Jego Cheney jest komiksowym złoczyńcą, szepczącym właściwe rzeczy do odpowiednich uszu. Kingpinem w Białym Domu, którego ludzka natura ujawnia się jedynie przy okazji kolejnych zawałów, będących komicznym refrenem filmu. Tymczasem postać Donalda Rumsfelda, grana przez Steve’a Carella, wychylona jest w stronę przeciwną. Były sekretarz obrony w wykonaniu znanego z „Wojny płci” (2017) aktora, jest niemal wyłącznie rubasznym komikiem lubiącym sprośne żarty. Paradoksalnie najlepiej w „Vice” wypada odtwarzany przez Sama Rockwella George W. Bush. Daleko mu do szkodliwego ignoranta, za jakiego uważa go chociażby dokumentalista Michael Moore. Filmowy George to szczery, prosty chłopak, zdający sobie sprawę z własnego braku doświadczenia, chętnie korzystający z wyręczających go doradców. Bush przechodzi długą drogą odkąd pierwszy raz widzimy go na ekranie, kiedy to podczas przyjęcia, pijany w sztok, demoluje część pomieszczenia. Wyraźnie widać, że nie jest pupilkiem swojego ojca, który wolałby raczej posadzić starszego Jeba na prezydenckim stołku.

Długą drogę przechodzi także główny bohater filmu. Ze skacowanego i pobitego robotnika przeistacza się w wytrawnego gracza, doskonale odnajdującego się w rządowych strukturach, zawsze planującego kilka ruchów do przodu. „Vice” skacze pomiędzy przeszłością Cheneya, jego drogą do polityki, przyjaźnią z Donaldem Rumsfeldem oraz prezydenturą Busha juniora, będącą kluczowym etapem kariery mężczyzny. Choć formalnie zajmował stanowisko wiceprezydenta, w rzeczywistości to właśnie on, a nie żółtodziób Bush, był faktyczną głową państwa. A skoro Cheney, zdaniem McKaya, nigdy nie był „wice”, to warto zwrócić uwagę na inne znaczenia tytułowego angielskiego słowa: defekt, wada, słabość. Twórcy filmu przekonują, że Cheney nie był szatanem czy złoczyńcą niszczącym Amerykę od wewnątrz, lecz raczej naturalną wypadkową defektów systemu USA. Wadą wrodzoną, podważającą to, co zwykle myśli się o amerykańskiej praworządności i demokracji. „Vice” to właściwie „Trump: Geneza” – zdroworozsądkowa próba dotarcia do przyczyn obecnego stanu rzeczy oraz uzyskania odpowiedzi na pytanie: Jak to się wszystko, do cholery, stało?

Kaja Łuczyńska