Image
Zupa nic

O czasach PRL-u nakręcono już niemal wszystko – zarówno filmy, jak i seriale - i to zarówno wtedy, jak i teraz. Powoli zaczęto ten okres romantyzować, a każda kolejna produkcja powielała już tylko znany wcześniej motyw, co odbywało się większości przy obsadzaniu tych samych aktorów w podobnych rolach. Wydaje się, że z tego ponurego blokowiska z wielkiej płyty wyłamuje się film Kingi Dębskiej, bo stawia ona głównie na emocje i naturę człowieka. I jak zawsze wychodzi to jej filmowi na dobre.

Makowscy to tak naprawdę typowa rodzina: matka, ojciec, dwie córki i teściowa. Mieszkają w całkiem sporym, ale dwupokojowym mieszkaniu w bloku. Rodzice śpią w salonie, służącym im za sypialnię a babcia z dziewczynkami w pokoju z dwoma łóżkami. Ich życie płynie całkiem spokojnie – on jest inżynierem, ona pracuje jako pielęgniarka i spełnia się w Solidarności, a dziewczynki chodzą do szkoły. Starsza z córek, Marta przeżywa swoją pierwszą miłość, ale także pierwsze złamanie serca, ponieważ chłopak, w którym się zakochała jest synem milicjanta. Jest także klasową kujonką. Jej znajomość angielskiego (za który po cichu zapłaciła babcia) przydaje się całej rodzinie w trakcie wyjazdu na Węgry, gdzie pojechali wymarzonym, czerwono-pomarańczowym maluchem, na który w końcu udało się Tadkowi dostać kartkę. Rodzice planują zarobić tam na futrach, kupionych na targu, po tym jak w końcu udaje im się przejść przez kontrolę osobistą, która przy poprzednich podejściach cofała ich za polską granicę.

Kinga Dębska jest jedną z tych reżyserek-socjologów, która potrafi spojrzeć na problemy społeczne, nie stawiając się w pozycji oceniającej, ale patrzy na swoich bohaterów jak równy na równego. Jej bohaterowie są do szpiku i kości ludzcy, a także silnie ugruntowani w rzeczywistości. Jej historiom, którym się wierzy tak, jakby się słuchało opowieści sąsiadki, koleżanki, albo kogoś z bliskiej rodziny. Historia z „Zupy nic” sięga trochę bardziej w przeszłość, ale nie czyni jej przeszłością bardzo odległą. Stawia most między wtedy a teraz. Nie jest to patrzenie przez dziurkę od klucza na czasy, które już minęły, bo tu nie chodzi o wspominanie jako takie. To po prostu historia warta opowiedzenia i poznania jej bohaterów. Z pewnością starszym widzom łza się w oku zakręci – czy to ze wzruszeń, czy ze śmiechu. Jednak istotną zaletą tego filmu jest to, że można go zrozumieć nawet, gdy w tamtych czasach się nie żyło. To trochę także jak oglądanie filmu ze starych kaset VHS, gdzie jesteśmy w stanie rozpoznać krewnych w młodszej wersji. Nie chodzi o to, żeby koniecznie wielkiego się działo, ale o to, by kojarzyć sytuacje choćby z opowieści.

Na uwagę niewątpliwie zasługuje niesamowicie udany casting. Preis, Woronowicz, Wiśniewska i Bluszcz doskonale wyważyli swoje postacie. Są w swoich rolach naturalni i wykorzystują wszelkie dostępne sobie narzędzia aktorskie, żeby widz mógł Makowskich dobrze poznać, a także polubić. Stąd ich bolączki bolą i nas, ich radość z malucha udziela się nam, zaczynamy z czasem nawet lubić ich nowy „wypoczynek” w salonie. A gdy film się już kończy, czujemy się najedzeni tą „Zupą…”, choć już oglądamy się za drugim daniem albo deserem.

 

Kinga Majchrzak