Bezstronna obserwacja rzeczywistości czy może raczej pełna ironii przypowieść z wyraźnym przesłaniem? Norweskie „We Are Here Now” myli tropy i podważa przyzwyczajenia, by przekonać widza do dbania o swoje wewnętrzne dziecko.
Na pierwszy rzut oka, film norweskiej reżyserki Mariken Halle wygląda jak dokument obserwacyjny, stanowiący zapis roku z życia świeżo upieczonych rodziców, którzy spędzają wspólnie czas w ramach tzw. „grup rodzicielskich”. Z ekranu sączy się idylliczny obraz szczęścia i dostatku. Pyzate bobasy wspólnie dokazują w jasnych, przestronnych wnętrzach, podczas gdy ich ubrani w modne swetry rodzice pogryzają chrupiące bułeczki.
Na tym idealnym obrazie szybko pojawiają się rysy. Największą (również dosłownie) jest pomysł reżyserki, by w roli jednego z maluchów obsadzić dorosłego mężczyznę, który ubrany w kolorowe śpioszki w rozmiarze XXXXXL radośnie tarza się po podłodze. Co ciekawe, filmowi rodzice traktują go dokładnie tak samo jak pozostałe niemowlaki – przytulają, podają zabawki, gładzą po głowie i brzuszku. Ten ekscentryczny zabieg obsadowy jest pierwszym sygnałem umowności przedstawionego świata. Wyraźnie wskazuje na intencje reżyserki, w których nie brak czarnego humoru i krytycznego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość.
Pod pozorem zwykłej obserwacji, Mariken Halle ukrywa zestaw ciekawych refleksji na temat współczesnego rodzicielstwa. Jej bohaterowie – najczęściej naturszczycy, występujący na ekranie wspólnie z własnymi dziećmi – snują śmiałe plany na czas rocznego urlopu macierzyńskiego. Myślą o przeprowadzkach, kupnie lub sprzedaży nieruchomości, zmianie pracy. Są wiecznie rozedrgani i tkwią w stanie permanentnego kryzysu, do którego przykładają się także problemy w związkach. Roztrzęsiony i labilny świat dorosłych skontrastowany jest w filmie z pełną spokoju i stabilności codziennością dzieci, patrzących na rzeczywistość szeroko otwartymi oczami.
W życiu filmowych dorosłych „zbyt wiele się dzieje” – o czym niejednokrotnie informują w dialogach. Pozostają w stanie nieustającej dystrakcji, która udziela się także widzowi. Za każdym razem, gdy jesteśmy już bliscy skupienia się na poważnej rozmowie, kamera odpływa w całkowicie przeciwną stronę – np. za okno, przez które widać dorodnego labradora, wyprowadzanego właśnie na spacer. Wydaje się, że Mariken Halle swoim filmem chce przede wszystkim przekonać widza, by ten zachował w sobie wewnętrzne dziecko. Na dalszy plan odchodzi krytyka skandynawskiego modelu państwa opiekuńczego. Zdecydowanie bardziej dla reżyserki liczy się umiejętność pełnej obecności, bycia – jak podpowiada sam tytuł – „tu i teraz”. A tego możemy nauczyć się od każdego malucha.