Kino norweskie, filmowa niezależność i początki kryzysu migracyjnego – o tym wszystkim rozmawiamy z Marią Sødahl, reżyserką nagradzanej „Nadziei” (2019), prezentowanej w ramach sekcji „Nordyckie Horyzonty”.
Kaja Łuczyńska: W programie Mastercard OFF CAMERA znalazła się cała sekcja poświęcona kinu norweskiemu. Naliczyłam w niej co najmniej trzy filmy z udziałem Andrei Bræin Hovig – gwiazdy wyreżyserowanej przez ciebie “Nadziei”.
Maria Sødahl: Andrea ma za sobą wspaniały rok. Mniej więcej wtedy, gdy ja obsadziłam ją w moim filmie, wielu innych twórców również zaczęło z nią współpracować. Wszystko w obrębie tego samego roku! Ona jest wspaniałą aktorką, bardzo cenioną za swoje występy na scenie teatralnej. Moim zdaniem jest też znakomitą komiczką, co przydawało się w moim filmie, bo pomagało unikać sentymentalnego tonu.
Skoro już rozmawiamy o kinie norweskim, to czy zauważyłaś ostatnio jakieś powtarzające się tendencje czy zagadnienia w obrębie tej kinematografii? “Gorące tematy”, które wielokrotnie powracały na wielki ekran?
Nie nazwałabym tego “gorącym tematem”, ale w ostatnim czasie bardzo często realizuje się u nas filmy o drugiej wojnie światowej. Ten temat co chwilę wraca, bo ma duży potencjał komercyjny i wzbudza zainteresowanie widzów. Niestety rzadko te historie są świeże i prezentują oryginalne podejście do przeszłości. Moim zdaniem, druga wojna światowa powraca na ekrany w Norwegii, ponieważ Skandynawia jest bardzo spokojnym regionem - zarówno pod względem geograficznym, jak i politycznym. Jeśli chodzi o konflikty zbroje, to druga wojna światowa była naszą ostatnią wielką traumą.
Twój film, „Nadzieja”, choć realizowany w Norwegii, opowiada niezwykle uniwersalną historię, trafiającą do serc widzów na całym świecie. Jak udało ci się to osiągnąć?
Nie chcę generalizować, ale myślę, że wszyscy ludzie mają ze sobą coś wspólnego. Wstyd, strach, miłość. Jeśli uda ci się dotrzeć do esencji tych emocjonalnych i mentalnych stanów, to dotrzesz do każdego. Stworzysz coś uniwersalnego, co przekracza granice państw. Różnimy się kulturami, religiami, ale jest wiele elementów, które są wspólne, bo wszyscy jesteśmy ludźmi. Filmy to jednak także przemysł, więc bardzo łatwo jest ponieść porażkę i przestać być szczerym. Trzeba niezwykle mocno się skupić, żeby tą szczerość osiągnąć i zatrzymać. Kręcąc „Nadzieję” byłam dość nieustraszona. To autobiograficzna historia. Miałam za sobą doświadczenie zbliżającej się śmierci i nie miałam zbyt wiele do stracenia.
Kluczowa w twoim filmie jest tytułowa „Nadzieja”.
Rak jest motorem napędowym całej historii, ale to jednak przede wszystkim portret miłości dwojga ludzi. To historia o życiu, a nie o śmierci. Inny rodzaj „love story”. Tytułowa nadzieja odnosi się nie do opowieści o raku – czy bohaterka przeżyje czy nie – ale dotyczy miłości. Czy zdoła kochać? Czy umie otrzymywać miłość? To także film o bardzo współczesnej rodzinie. Jest w nim wiele…
Dzieci?
Tak! Dużo dzieci biologicznych, przybranych. To rodzina pomieszana, złożona. Nie jest to coś historycznie nowego. Jednak zdecydowanie nowe jest to, że teraz tego rodzaju rodziny żyją razem. Nie mamy jeszcze wypracowanych reguł takiego wspólnego życia, choć mamy wiele etycznych zaleceń. Na przykład nie wolno kochać biologicznego dziecka bardziej, niż przybranego. To jest temat tabu, ale pojawia się w moim filmie.
W „Nadziei” wiele jest scen rodzinnych, które imponują atmosferą. Zwłaszcza sekwencje świąteczne oczarowują swoim ciepłem. W taki sposób udało wam się osiągnąć tak złożony, a zarazem pozytywny portret relacji rodzinnych?
Dzieci odgrywały bardzo ważną rolę w naszym filmie. Przed rozpoczęciem zdjęć wyjechaliśmy na weekend z nimi i Andreą, podczas którego poznawaliśmy się nawzajem. Nie rozmawialiśmy o filmie, ale raczej o tym, co to znaczy być rodziną. Każde z sześciorga dzieci miało za sobą inne doświadczenia. Jedno pochodziło z podobnej, patchworkowej rodziny, w której było wiele dzieci i miłości. Inne miało za sobą doświadczenie samobójstwa matki, a jeszcze inne – w ogóle nie poznało ojca. Udało nam się nawiązać bliski kontakt. Na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć odbyło się spotkanie dziecięcych aktorów ze Stellanem [Stellanem Skarsgårdem – odtwórcą roli ojca w filmie „Nadzieja”]. Stellan ma znakomite podejście do dzieci. Z resztą nie tylko do dzieci! Wspaniale jest mieć go na planie, tworzy dobrą atmosferę, świetnie się z nim pracuje. Jest zabawny i ma duże poczucie humoru. Jeśli masz go w filmie, to nie może ci się nie udać!
W ramach swojej kariery, Stellanowi Skarsgårdowi udaje się łączyć wysokobudżetowe kino amerykańskie i kameralne produkcje europejskie. Wydaje się zawsze zachowywać niezależność i iść własną drogą. Niezależność od lat jest także ważnym tematem Festiwalu Mastercard OFF CAMERA, który skupia się na kinie autorskim i niezależnym. Jak rozumiesz termin „kino niezależne”?
Patrząc z norweskiej i skandynawskiej perspektywy, termin ten nie jest adekwatny, bo właściwie wszystko co robimy jest „niezależne”. Nikt nie używa tego pojęcia. Uważam, że to termin odnoszący się bardziej do amerykańskich warunków, gdzie istnieją wielkie studia filmowe, a to co powstaje poza nimi – filmowy arthouse – jest właśnie niezależne. W Norwegii żartujemy, że jeśli dystrybuujesz swój film w USA, to zawsze będzie on określany jako „kino arthousowe”, ponieważ jest w innym języku. Dzieje się tak nawet w przypadku generycznego filmu gatunkowego. W ostatnim czasie trochę zaczęło się to zmieniać, a Amerykanie oglądają więcej obcojęzycznych filmów niż wcześniej. Może to wpływ streamingu?
Czy masz już jakieś filmowe plany na najbliższą przyszłość?
„Nadzieja” została sprzedana firmie Nicole Kidman – Blossom Films – która zrobiła „Wielkie kłamstewka”, a teraz kręci miniserial „Expats”. Kiedy zgodziłam się podpisać z nimi umowę, zapytałam dlaczego robią na podstawie „Nadziei” miniserial, a nie film fabularny. Odpowiedzieli, że pełny metraż już istnieje i jest znakomity – więc po co robić remake? Ale nie uwierzyłam im i do tej pory nie wierzę (śmiech). Miniserial ma po prostu większe szanse na sukces. Tam wszystko zależy od pieniędzy. Myślę obecnie także o pewnym duńskim projekcie, do którego dołączyłam jako developing director. Aktualnie dwóch młodych scenarzystów przygotowuje pierwszą wersję scenariusza. Projekt nosi tytuł „Ø” i opowiada o rodzinie z dwójką dzieci, która wyjeżdża na grecką wyspę na rajskie wakacje all-inclusive. Jest rok 2015 – to bardzo ważne. Bohaterowie spotykają przypadkiem Afgańczyka, który jest ranny. Pomagają mu, zawożą do szpitala, a potem kontynuują wakacje. Jednak mężczyzna zaczyna ich odwiedzać w hotelu, niemal prześladować. To historia o niedawnej przeszłości, czasach dziewiczych, o innej etyce, kiedy jeszcze pomagało się nieznajomym i zapraszało ich do domu. To bardzo skomplikowana opowieść, trudno znaleźć dla niej odpowiedni ton, ponieważ dotyczy nierozwiązywalnego konfliktu pomiędzy dbaniem o własną rodzinę, a wykazywaniem empatii wobec innych w kryzysie. To kameralna historia, choć dotycząca ogromnego, złożonego problemu. Ma wielki potencjał, ale ma również wielki potencjał do okazania się porażką.