Zanim padną pierwsze słowa w filmie „Josephine” (pełnometrażowy debiut Javiera Marco), poznajemy dzień z życia Juana (Roberto Álamo). Juan jest strażnikiem w lokalnym więzieniu, mężczyzną, który budzi zaufanie. Wyprowadza na spacer pieska swojego sąsiada, który cierpi na fobie społeczne. Choć dni Juana wydają się być do siebie podobne i samotne, na jego twarzy widzimy jedynie spokój. Gdy w drodze do pracy psuje mu się samochód, nie rzuca mięsem, nie denerwuje się i nie wzywa imienia pana Boga nadaremno – po prostu wzdycha i przesiada się do autobusu. I to właśnie w autobusie spotyka Bertę (Emma Suárez), z którą później nawiązuje niecodzienną relację.
Berta co tydzień odwiedza syna w tym samym więzieniu, w którym Juan pracuje. Juan wie, że jego zawód nie jest najlepszym pretekstem do zapoznania się z Bertą i okłamuje ją, że w bloku obok wyrok odsiaduje jego córka – tytułowa Josephine. Perypetie miłosne rozwijają się nieśpiesznie, reżyser pozwala dwójce bohaterów na wymianę nieśmiałych dialogów i pozornie nieistotnych myśli.
W filmie w ogóle jest niewiele dialogów. Za to dużo jest emocji. Aktorzy budują swoje postaci przede wszystkim z mikro gestów, uśmiechów i spojrzeń, a nieśpieszny montaż i statyczna kamera pozwalają oglądającym nasiąknąć niepokojem i nadzieją, emocji, których nie sposób uniknąć w miłosnej relacji.
Ta właśnie relacja między Juanem i Bertą jest rzeczywiście niezwykła. W jednej z pierwszych scen widzimy mężczyznę (Juana), który przypomina po prostu stalkera: obserwuje Bertę, przygląda się jej rozmowom z synem i szuka choćby najdrobniejszego kontaktu. Dalsze losy Juana i Berty zaskakują, choć film opowiedziany jest bardzo spokojnie i ze sporą dozą czułości względem ich relacji.
„Josephine” jest jak dobrze skonstruowane opowiadanie. Wszystkie obecne na początku rekwizyty i motywy pomagają zgrabnie domknąć rozpoczęte już wątki, w tym główny wątek - miłosny. Javier Marco przy pomocy zwykłych przedmiotów, takich jak samochód czy list, tworzy proste i wieloznaczne metafory, które w przebiegu akcji nieoczekiwanie zmieniają swoje znaczenia. Nadają filmowi zaskakujące lub poruszające puenty.
Warto zobaczyć ten film choćby dla jednej, urzekająco prostej i przewrotnej metamorfozy metafory zwykłego garnituru. Niewiele jednak może się równać z ostatnim zwrotem akcji, który jest onieśmielająco urzekający.
„Josephine” to bardzo udany debiut. Reżyser nie tyle czule opowiada o tak zwanej codzienności, co wydobywa tę czułość z naszej rzeczywistości, której być może nie podejrzewalibyśmy o taki ładunek i znaczeń i emocji. „Josephine” to urzekająco opowiedziane love story, na które być może nie zasłużyliśmy.
Michał Korda