Ciężko nazwać „By the Grace of God” drugim „Klerem”, jednak bez wątpliwości filmy stykają się ze sobą tematycznie. Wojciech Smarzowski jak zwykle zanurzył się w polskości i jej hipokryzjach, z kolei Francois Ozon tworzy film nieco bardziej transnarodowy. To uniwersalna opowieść o traumie i niewypowiedzianych słowach. Tylko… czemu taka zachowawcza?
Nowy film francuskiego reżysera, pokazywany na festiwalu Berlinale oraz nagrodzony tamże Srebrnym Niedźwiedziem z pewnością będzie niemałym zaskoczeniem dla publiczności zaznajomionej z twórczością Francois Ozona. W „By the Grace of God” nie sposób znaleźć mistycznej atmosfery niepokoju znanej z „Basenu” (2003), ani szalejącego kolorami kiczu „8 kobiet” (2002). Ozon oddala się nawet od najczęściej eksplorowanego tematu jakim jest seks. Oczywiście, opowieść o pedofilii w Kościele ściśle łączy się z seksualnością, jednak seks jest tutaj przedmiotem traumy, a nie, jak w poprzednich filmów twórcy, okazją do odkrycia fetyszy i subwersywnych fantazji bohaterów.
„By the Grace of God” (w głównych rolach: Melvil Poupaud, Denic Menochet i Swann Arlaud), wyprodukowane przez Mandarin Production, przedstawia losy trzech mężczyzn, których łączy wspólna trauma. Jako ofiary molestowania w Kościele postanawiają połączyć swoje siły i przerwać milczenie na temat tego, co przyszło im znosić. Historia inspirowana jest skandalem wokół postaci Bernarda Preyneta – rzymsko-katolickiego księdza, który wykorzystywał seksualnie harcerzy w latach 1986-1991, a dopiero niedawno, gdy kilka z ofiar postanowiło złożyć pozwy, został oskarżony.
Film już określany jest jako jeden z najbardziej odważnych i politycznie zaangażowanych filmów Ozona. Pytanie tylko, czy to nie chwytliwy we współczesnej rzeczywistości temat, przysłużył się zarówno do nagrody jak i do tych śmiale wypowiadanych zachwytów. „By the Grace of God” ma z pewnością ogromny potencjał. Historia na temat męskiej traumy, przełamywania odwiecznego „nie chcę o tym mówić” pokazują, być może, pierwsze kroki wychodzenia z kryzysu męskości, a nawet powoli udowadnia zainteresowanie stopniową redefinicją męskości. Być może nadchodzi nowy mężczyzna, który odnalazł nowe atrybuty swojej płci – będą nimi mówienie o emocjach i umiejętność proszenia, czy przyjmowania pomocy.
Nie oznacza to jednak, że film wykorzystuje swój potencjał. Ozon stworzył prosty, do bólu realistyczny portret trzech mężczyzn, których szkic opera się niestety na uproszczeniach, a czasem zahacza nawet o frazesy. Banał z pewnością odbywa się już na poziomie scenariusza, w którym kicz sentencji na temat wiary oraz Boga razi aforyzmowym rymem i powtarzalnym charakterem.
Zabrakło również w filmie, interesującego mechanizmu, kiedy ofiara mówiąca o traumie staje się poniekąd medialną gwiazdą, celebryckim umęczonym. Owy wątek był ciekawie zaznaczony na przykład w ostatnim filmie Małgorzaty Szumowskiej pod tytułem „Twarz” (2018). U Ozona jest ledwie widoczny.
Ozon, zazwyczaj opowiadający o kobietach, przy centralnym męskim bohaterze stał się ostrożny i grzeczny. Może filmowa fantazja (również nie zawsze zgrabna) reżysera kończy się tam, gdzie rozwiązują się kobiece wątpliwości i traumy?
Na polską premierę, a co za tym idzie, pewnie szerszą dyskusję na temat filmu będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. „By the Grace of God” na ekrany polskich kin trafić ma w drugiej połowie bieżącego roku.
Julia Smoleń