Borys Lankosz w swoim filmie, „Ciemno, prawie noc” wyprał powieść Joanny Bator z całej niezwykłości, intrygi i tajemnicy. Zostaje patos, śmieszna wzniosłość oraz wątki potraktowane z lekceważeniem. Niestety, to całkiem dobijające doświadczenie filmowe.
Kilkukrotnie w „Ciemno, prawie noc” pojawia się wyliczanka: „w czarnej, czarnej trumnie, leży biały, biały trup”. A ta czarna trumna jest w czarnym, czarnym lesie, w czarnym, czarnym domu… Stop. To wcale nie jest przerażające. Czy Borys Lankosz tego nie zauważył? Dziecięca wyliczanka, która początkowo stanowi pewien refren filmu staje się karykaturą samą w sobie. A to nie koniec. Obrazy budujące opowieść o porwaniach dzieci są przesycone kliszami niczym z najgorszych spotów telewizyjnych o przemocy, sierocińcach, polskiej patologii. Pluszowe misie mają wytarte futerko, dzieci umorusane buzie, lalki Barbie jakieś takie powyginane, przypalone… No i, o zgrozo, słychać odgłosy dzwoneczków, niepewnie płynącej kołysanki. Oglądamy „Sierociniec 2”, czy kolejną wersję reklamy „Nigdy nie wiesz, kto jest po drugiej stronie”?
Ale od początku.
Faktycznie, lepiej, żeby Alicja Tabor nigdy nie chciała dowiedzieć się co po tej drugiej stronie się kryje. Lepiej, żeby ten film w ogóle nie powstał. Jednak Alicja (Magdalena Cielecka) siedzi już w pociągu, w którym zresztą atmosfera raczej przykra. – A ja spaliłam Barbie w piekarniku – mówi jedna dziewczynka, podczas gdy stara kobieta z gatunku tych, które widzisz w najgorszych koszmarach łypie okiem znad gazety. Nagłówek zresztą zapowiada cel podróży Alicji. W Wałbrzychu, do którego zmierza kobieta, wydarzyły się naprawdę straszne rzeczy. W tajemniczych okolicznościach zaginęła trójka dzieci. Alicja Tabor – znana reporterka – wraca więc do swojego rodzinnego miasta, by przygotować reportaż, trochę by być lokalnym detektywem, a przede wszystkim, by poznać prawdę na temat własnej, mrocznej przeszłości.
„Bóg tkwi w szczegółach, a diabeł jest wszędzie” pisze Joanna Bator w swojej powieści, portretując jednocześnie Wałbrzych ze szczególną dbałością. Papierosowy dym unosi się między kominami domów, lalce odpada noga, jakaś dziewczynka ma plecaczek z Hello Kitty, ale stoi na pomoście, który przypomina ten z miasteczka Twin Peaks. W filmie Lankosza portret miasta nie jest właściwie najgorszy. Zdjęcia Marcina Koszałki rzeczywiście dodają trochę uroku. Jednak reżyser poległ w bitwie z powieścią na całej linii. Wydawałoby się, że dużo trudniejsze byłoby ekranizowanie „Kosmosu” Witolda Gombrowicza, a okazuje się, że film Andrzeja Żuławskiego z 2015 roku jest dużo lepiej przemyślany…
W „Ciemno, prawie noc” ujęcia są niby dobrze skonstruowane, scenografia buduje atmosferę, ale właściwie cała narracja się rozpada. Borys Lankosz nie może się zdecydować, czy skupić się na historii Alicji, porwaniach dzieci, bajkowym wątku lokalnych kociar, czy może jednak rozwinąć retrospekcje, której tłem jest II wojna światowa. Postanawia więc zrobić wszystko na raz. A w opowieści gubi się sens. O czym opowiada „Ciemno, prawie noc”? O baśniowym, dychotomicznym podziale na dobro i zło? O rozliczaniu się z przeszłością Alicji? O zwyrolach, którzy porywają dzieci? Problem w tym, że film dotyka wszystkiego. W efekcie, nie opowiada właściwie o niczym.
Ale ten chaos nie raziłby może aż tak, gdyby formalnie film starał się zachowywać jakąś spójność. Jestem w szoku, że całkiem świadomy i doświadczony reżyser, tak kiepsko radzi sobie z budowaniem napięcia, kreowaniem atmosfery grozy, tajemnicy. Lankosz gubi się w kliszach – raz posiłkując się tymi z horroru, by potem pójść w stronę podania ludowego i baśni. W „Ciemno, prawie noc” drzwi otwiera hulająca wichura, kociary szepczą teatralnym szeptem, Alicja budzona jest w nocy koszmarami, przypominającymi jakąś oniryczną wersją wspomnień z jej przeszłości. A ciągle pamiętam ujęcie, gdzie Agata Buzek podnosi nogę podczas pocałunku z Marcinem Dorocińskim w bardzo dobrym „Rewersie”. Ujęcie sprytnie nawiązuje do kina neo-noir. Zresztą, w całym filmie sporo jest zabawy konwencją. Wszystko wyszło lekko, płynnie. Niestety, w „Ciemno, prawie noc” nie udaje się tego powtórzyć. Wychodzi z tego nieudany pastisz. A może było to zamierzenie Lankosza? Jeśli tak, naprawdę niepotrzebne.
W filmie całkiem udane są sceny związane z dochodzeniem Alicji, pracą nad jej reportażem. Spotkania z rodzinami zaginionych dzieci są świetnie zagrane, bardzo dobrze napisane, czasem delikatne niuanse, kojarzące się z pewnymi stereotypami na temat Polski B okazały się naprawdę zabawne. Ale z drugiej strony, reżyserowi to nie wystarcza. Patologię Wałbrzycha hiperbolizuje do gigantycznych wręcz rozmiarów. W scenie, w której matka tańczy do piosenki „Niech żyje bal”, a córka rozpina ojcu pasek przy spodniach, naprawdę czeka się, kiedy ten koszmar w końcu odejdzie. Emocji będzie jednak więcej. Scenę, w której Dorota Kolak pozwala na ssanie swojej piersi Dawidowi Ogrodnikowi (w filmie – jej syn) niestety ciężko zapomnieć.
Zastanawiam się jak z tak fantastyczną obsadą – Magdalena Cielecka, Marcin Dorociński, Piotr Fronczewski, Dorota Kolak (która wygląda jakby wracała z planu „Blue Velvet” Davida Lyncha), przy współpracy z jednym z lepszych polskich operatorów oraz mając jako background taką historię jak z powieści Joanny Bator, mogły się podziać tak bardzo złe rzeczy. To z pewnością jedno z większych rozczarowań filmowych ostatnich paru lat. A plany były wielkie – perwersja, surrealizm, baśniowość – widzieliśmy i zachwycaliśmy się tym oglądając filmy Korina albo Lyncha. A Lankosz ciągle utyka pozostając między nieznośnym patosem, a zwykłym kiczem, który zaczyna bawić, choć w założeniu miał pewnie zdumiewać, przerażać.
Jest mi żal zmarnowanej, ciekawej kreacji Cieleckiej i zdjęć Koszałki. Jest mi również żal pieniędzy, za które można było zrobić przynajmniej dwa interesujące debiuty.
Jest ciemno. I nic nie widać.
Julia Smoleń